• 1
  • 2
  • 3

Bezkrwawe łowy

Spis treści

 Chciałoby się widzieć w rzece dzikie, grube pstrągi, trudne do złowienia na sztuczną muszkę. Takie wiekowe pstrągi byłyby potrzebne nie tylko muszkarzom: ich obecność to gwarancja wielokrotnego tarła osobników skutecznie wytrzymujących warunki środowiska i presję wędkarską. Wcześniej czy później dochodzi się do wniosku, że dla zachowania dzikich pstrągów istotne jest pozostawienie w rzece jak największej ilości dorosłych tarlaków i zapewnienie im odpowiednich miejsc do naturalnego tarła. jj01 07Konsekwentnie, świadomy muszkarz wypuszcza wszystkie niewymiarowe pstrągi, nie zabiera pstrągów, których nie potrzebuje w kuchni, wypuszcza też czasem ryby znacznie większe od wymiaru ochronnego i powoli nabiera przekonania, że łowienie na sztuczną muszkę niekoniecznie musi wiązać się z zabijaniem ryb. Bowiem w odróżnieniu od innych, metoda muchowa pozwala na wypuszczanie nieuszkodzonych ryb łososiowatych, które mają duże szanse przeżycia. I w ten właśnie sposób łowiska muchowe oparte o dzikie ryby mają tendencję do ewoluowania w kierunku łowisk "no-kill".

Dla użytkownika rybackiego obecność naturalnego i dzikiego stada matecznego o znacznej liczebności to podstawa odtworzenia dzikich populacji. Zarybianie hodowlanym materiałem to historia strat powodowanych czynnikami tak wydawałoby się naturalnymi jak powodzie, susze, drapieżnictwo itp. W swym końcowym efekcie, wieloletnie zarybianie zawsze prowadzi do osłabienia potencjału naturalnych populacji. Oczywiście, o ile nie stosuje się ukierunkowanego działania dla zachowania genetycznej zmienności lokalnych odmian. Tak więc obecność dużej ilości dużych pstrągów w rzece może być wynikiem polityki "catch & release" albo "put & take". Czyli, żeby móc złowić dużego pstrąga, wędkarz musi go wcześniej wypuścić, lub użytkownik rybacki musi go tam uprzednio wpuścić.

Dlaczego użytkownik rybacki woli jednak wpuścić więcej ryb na zasadzie "put & take" lub "put, grow & take" niż zapewnić warunki do łowienia na zasadzie "catch & release"? Powody są dwa.
- Po pierwsze, łatwiej wpuścić porcjami palczaka, czy towarowego pstrąga i sprzedać go potrzebującym zabrać ryby do domu wędkarzom za cenę proporcjonalną do ceny mięsa, niż zapewnić długoletnią ochronę dzikim, wyrośniętym tarlakom.
- Po drugie, skoro nie wolno zabierać ryb, to logicznie rzecz biorąc cena dniówki powinna być mniejsza, czyniąc przychody łowiska mniejsze przy tej samej wędkarskiej frekwencji. Pewne kompromisowe rozwiązania (ograniczanie limitu, wydawanie równolegle zezwoleń C&R i na zabieranie ryb) są ukierunkowane raczej na potrzeby wędkarzy niż potrzeby ryb: ryba wypuszczona przez jednego wędkarza jest bowiem w krótkim czasie zabrana przez innego wędkarza i cel jej wypuszczenia zatraca się tym bardziej, im większa jest frekwencja wędkarska.

Jednak tak naprawdę logika i celowość wypuszczania wymiarowych pstrągów upada wobec powszechności i bezkarności kłusownictwa wszelkiego rodzaju. W naszej długości geograficznej zjawisko to bierze się z reakcji ludzi na widok ryby w rzece. W każdym przechodniu na widok dwudziestocentymetrowego pstrąga w krystalicznie czystej wodzie budzi się nienasycony myśliwy. Jednocześnie zauważa się brak publicznego potępienia kłusownictwa nawet, na zatłoczonych nadrzecznych plażach. Mamuśki podchodzą z foliową reklamówką do chłopaków kłusujących za pomocą firanki i proszą o świeżą rybkę dla dziecka... Nie ma takiej pory dnia i roku, żeby nad rzeką górską nie można było spotkać kłusowników z siecią, ością, niedozwoloną przynętą na wędce itp. Nie ma takiego zawodu, który uchroniłby przed skłonnością do kłusowania. To prawda, że najczęściej spotyka się ludzi "dożywotnio bezrobotnych", ale są też policjanci, gangsterzy, wojskowi, budowlańcy, uczniowie, studenci i urzędnicy. Faktem jest, że najczęściej kłusują miejscowi, ale spotyka się
też zorganizowane towarzystwa kłusownicze działające w promieniu kilkuset kilometrów od swego miejsca zamieszkania.

Powszechność zjawiska kłusownictwa i praktyczna niemożność skutecznego jego ścigania zastanawia i skłania do refleksji, czy przypadkiem aktualne prawo preferujące wędkarzy ponad kłusowników nie rozminęło się z oczekiwaniem społecznym i powszechnym poczuciem przywileju władania rzeczami darowanymi przez Naturę danym wszystkim ludziom bez wyjątku, na zasadzie "kto pierwszy ten lepszy". Jak przekonać, że wędkarz może przyjechać z miasta nad rzekę samochodem i dla zabawy łowić i wypuszczać grube pstrągi, a miejscowy bezrobotny poruszający się na rowerze nie może złowić ostką tych pięćdziesięciu, czy stu drobniutkich rybek w kropki, po to by nakarmić nimi swe niedożywione dzieci, odsprzedać letnikom albo nawet nakarmić nimi świnki? Dawniej przecież byli i wędkarze, i kłusownicy, a ryb było że ho ho... Wracaliśmy ze szkoły, to z każdej dziury tego potoczka dało się wyciągnąć pstrąga, a teraz potok pięć razy mniejszy, dziur pod brzegami nie ma, dno "wybetonowane, a śmiecą i zanieczyszczają wodę że hej... Kiedyś tu po lasach w każdym strumyku były pstrągi, a teraz to nawet w rzece nie ma, cztery noce łowiliśmy na sieci pod tym jazem co go dziesięć lat temu postawili i ani jednego pstrąga nie złowiliśmy.

Jeśli w USA prowadzi się negocjacje z przedstawicielami plemion indiańskich i pozostawia się im prawa do tradycyjnego połowu ryb, a odmawia się prawa do zabierania ryb wędkarzom i rybakom morskim, to może powinniśmy się zastanowić, jak mogłyby wyglądać negocjacje z przedstawicielami górali w sprawie podziału praw łowieckich w lasach i rzekach? Skoro kłusownictwo jest tak trudne do udowodnienia przed sądem, ewentualne kary są niskie a wiele spraw udowodnionych i tak nie jest ukarana, gdyż szkodliwość kłusownictwa uznawana jest przez sądy za znikomą, to może poszukajmy wśród tych społecznie nieszkodliwych kłusowników swoich sprzymierzeńców. Znajdźmy w kłusownictwie podmiotowość w tym sensie, że uznamy je za istotne dla nas, wędkarzy i rozpoczniemy negocjacje ze stroną przeciwną dla minimalizacji szkód powodowanych przez nielegalny połów ryb.
Problem w tym, że strona przeciwna faktycznie nie istnieje i negocjacje prowadzić trzeba z kolejnymi kłusownikami, bez żadnej gwarancji sukcesu zarówno w przypadkach indywidualnych jak i w osiągnięciu lokalnego celu spacyfikowania kłusownictwa na określonym terenie. Co więcej, okazuje się, że przyroda próżni nie znosi i na miejsce "nawróconych" kłusowników pojawiają się nowi, miejscowi, a z braku miejscowych, przyjezdni. Mimo, że problem wydaje się nie mieć łatwego i szybkiego rozwiązania, to jednak okazuje się, że można uzyskać pewne efekty mierzone ilością naturalnego potomstwa pstrągów.
W poniższej tabeli zestawiono ilości naturalnego narybku pstrągów odławianych w nigdy nie zarybianym odcinku potoku, mieszczącym się pomiędzy wysoką na 6 metrów zaporą a ujściem do rzeki, a przepływającym w bezpośrednim sąsiedztwie kościoła i sklepu monopolowego, czyli najczęściej odwiedzanych miejsc na wsi. Na odcinku tym corocznie odławia się narybek wczesną jesienią stosując go do zarybienia rzeki, następnie czyści się w potoku żwir przed okresem tarła pstrągów, ocenia ilość gniazd tarłowych, i ewentualnie inkubuje się ikrę pochodzącą ze sztucznego tarła miejscowych tarlaków.

jj01 04


Z roku na rok ilość pozyskiwanego naturalnego narybku zwiększała się, szczególnie pstrągów jednorocznych i dwuletnich. Zaprzestanie odłowów przez jeden sezon zaowocowało zwiększeniem ilości pozyskanych trzylatków w sezonie następnym, ale ogólna ilość pozyskanego narybku nie uległa podwojeniu. Ilość ryb trzyletnich i starszych, czyli większych od około 22 cm, jest niska, około jednego pstrąga na 10 do 150m długości potoku. jj01 03Biorąc pod uwagę fakt, że w tym potoku obowiązuje całkowity zakaz połowów ryb, świadczy to o skutecznej eksterminacji pstrągów połowami nielegalnymi. Większe tarlaki miały szansę na skuteczne tarło, gdy wchodziły do potoku późną jesienią, a ich zwiększająca się z roku na rok obecność przynajmniej częściowo dowodzi skuteczności przedsięwzięcia.

Jako użytkownik rybacki cały czas kombinuję jak by tu przechytrzyć kłusowników, z którymi zasadniczo nie daję sobie rady. Dzikie tarlaki odłowione z potoków kilka lat temu i po trosze corocznie uzupełniane, przebywają w azylu u kooperującego ze mną hodowcy ryb. Dają ikrę do wylęgarni, do uzupełnienia oczyszczonego żwiru tarlisk i do inkubatorów urządzonych w potokach. Rozprowadzony wiosną wylęg odławiam na jesieni i przerzucam do rzeki zanim osiągnie wielkość wzbudzającą pożądanie wioskowych kłusowników. Dla skupienia uwagi wędkarzy wpuszczam do rzeki co tydzień wyrośnięte pstrągi tuż przed końcem tygodnia, by zdążyli je złowić zanim kłusownicy wytrzeźwieją po sobotniej dyskotece.
Oczywiście nigdy nie za dużo, bo większa ilość ryb w rzece, to większa proporcja ryb skłusowanych. W końcu dowiaduję się z różnych źródeł o dużych pstrągach, które padły ofiarą kłusowników czasem tuż za granicą mojego obwodu i uświadamiam sobie, że są to właśnie te zdziczałe pstrągi, których nie udało się przechytrzyć i które tak dobrze dawały sobie radę z przepisanymi prawem przynętami, metodami, terminami itd. Wystarczy kilka dni suszy i kilka ciepłych nocy, by pstrągi, o których marzy muszkarz, padły ofiarą sprytnego spinningisty bez zezwolenia lub wioskowego cwaniaczka z firanką, widelcem lub wędką za 30 złotych. Dwu i trzykilowe potokowce kończą żywot we wrześniu, zamienione na flaszkę lub kilka piw, w drodze na tarło poprzez legalnie i nielegalnie budowane przeszkody: betonowe stopnie i kamienne tamki.

Podsumowując, większość czynności, które jako użytkownik rybacki podejmuję, to unikanie kłusownictwa i zapobieganie jego skutkom. Ponieważ znudziło mi się ganianie po krzakach za wyrostkami z firanką, postanowiłem zaproponować w 2001 roku znanym mi z widzenia kłusownikom układ. Pod warunkiem posiadania karty wędkarskiej, każdy chętny zamieszkały nad rzeką może dostać ode mnie zezwolenie na wędkowanie na sztuczną muszkę, oraz komplet potrzebnego sprzętu muchowego: wędzisko, dwie linki, kołowrotek z zapasową szpulą i wodery do pasa. Równowartość tej darowizny albo spłaca w ratach w wygodnych dla siebie terminach, albo (co częstsze) odpracowuje podczas zarybień, odłowów, zbierania śmieci, czyszczenia tarlisk, sadzenia roślinności nadbrzeżnej itp.
W ciągu dwu lat skorzystało z propozycji ponad trzydzieści osób, większość młodych chłopaków, którzy zanim dostali sprzęt i zezwolenie musieli wyrobić sobie kartę wędkarską. Wśród tych osób jest przynajmniej sześciu byłych skutecznych kłusowników, odławiających uprzednio łącznie około tysiąca pstrągów rocznie. Przeciętnie, jedna objęta programem osoba kosztuje jednorazowo około 450 PLN, co porównując do najtańszego etatu strażnika (1000 PLN miesięcznie) oznacza, że za jeden etat roczny strażnika można wyposażyć 22 kłusowników. A przecież jeden strażnik nie jest w stanie spacyfikować skutecznie dwudziestu kłusowników rocznie...

jj01 02Większość stałych klientów łowiska odnosi się ze zrozumieniem do programu "wędka dla kłusownika" i tylko niektórzy narzekają, że z ich pieniędzy finansuje się kłusowników. Wtedy odpowiadam, że zawsze tak było, że to w końcu wędkarz funduje kłusownikowi ryby i strażników. Skoro poprzez ufundowanie wędki rezultat będzie lepszy (bo ryby dzikie), trwalszy (bo kłusownik zarejestrowany i z kartą wędkarską) oraz tańszy, to naprawdę nie ma o co kruszyć kopii.
Oczywiście naiwny nie jestem i wiem, że nie od razu świeżo upieczeni muszkarze będą w stu procentach uczciwi. Są i tacy, którzy w następnym dniu po otrzymaniu sprzętu złapani zostali ze spinningiem lub robakiem. Stosujemy wtedy znaną muszkarzom zasadę "catch & release", a czasem za karę trzeba ich wziąć na ryby i nauczyć łowić na muszkę. Potem to już działa jakaś lojalność wędkarska i instynkt współzawodnictwa. Mam wiele najczęściej anonimowych informacji o sukcesach "tych innych" kłusowników i "moim" kłusownikom muszę przypominać, że przecież przestali kłusować nie dlatego, że ich złapano i ukarano, tylko dlatego, że im nie raz dano uczciwą szansę współzawodnictwa w sportowym wędkarstwie.

Powiem szczerze, wielu z nich podczas wspólnej pracy zorientowało się, że wędkarstwo muchowe to coś więcej niż zabawa w policjantów i złodziei. Powiedzieli mi, że nigdy by nie przypuszczali, że pstrąg musi rosnąć minimum pięć lat by był pożądaną zdobyczą wędkarską. Nie wyobrażali sobie, ile trudu trzeba, by zwiększyć przeżywalność ikry na tarliskach. To oni pierwsi zauważyli trocie i łososie w rzece i rozpoznali narybek łososia. Oni też pilnują te pstrągi, które podczas letniej kanikuły wpływają do miejsc, gdzie w dnie rzeki są zimne źródliska i gdzie przedtem padały ofiarą przypadkowych gapiów. Wraz ze mną łowią i przerzucają przez jazy piękne pstrągi i trocie, by mogły odbyć tarło w górze rzeki.
Tak więc dla zapewnienia w przyszłości bezkrwawych łowów pstrągowych konieczne okazało się zastosowanie tu i teraz zasady "catch & release" w stosunku do kłusowników. Kiedyś zwierzałem się Staroście, że moim marzeniem jest, żeby w środku miasta, pod mostem, stało stado łososi w krystalicznie czystej wodzie, a przechodnie podziwiali je tak, jak się ogląda bociany czy czaple, bez chęci ich natychmiastowego zabicia i wykorzystania. Popatrzył na mnie bez słowa tak, jak urzędnik w Województwie, gdy oświadczyłem, że celem mojego gospodarowania pstrągowego jest zaprzestanie zarybiania, po doprowadzeniu do sytuacji, w której wystarcza tarło naturalne. Te spojrzenia pełne zrozumienia dla "naiwnych" ideałów, a jednocześnie wybaczające niezrozumienie rzeczywistości są miarą rozziewu pomiędzy tym co jest, a tym co być powinno.

A ja wiem jedno: zasadę "catch & release" będzie można wdrożyć w moim łowisku dzięki naszym powracającym na łono rodziny wędkarskiej braciom marnotrawnym, kłusownikom. Kiedy większość z nich będzie muszkarzami, to moje odłowy narybku i tarlaków pomiędzy knajpą i kościołem przestaną być potrzebne, a pstrągi same wędrować będą tam, gdzie im się spodoba dzięki przepławkom zbudowanym zgodnie z decyzjami Starosty i Wojewody. I może niektóre z nich będą umierać ze starości, a nie na paszę dla ludzi...

 

o mnie
Absolwent Politechniki Krakowskiej. Od 1977 z przerwami za granicą (specjalista w przedsiębiorstwach budowlanych w Libii i Emiratach Arabskich). Ostatnio częściej w Polsce, przede wszystkim w podkrakowskich Myślenicach, gdzie użytkuje rybacko część rzeki Raby (muchowe łowisko od 1996). W PZW od 1961. Przez wiele lat pełnił różne funkcje - i w ZO PZW Kraków, i w ZG PZW. Jeden z pomysłodawców muchowych mistrzostw Polski (1977). Był pierwszym (samozwańczym) trenerem kadry narodowej. Współinicjator muchowych Mistrzostw Świata. Kapitan polskiego zespołu na zawodach w Hiszpanii (1984) i Anglii (1987). Jeden z organizatorów mistrzostw na Sanie, w 1985. Organizator ogólnopolskich szkoleń instruktorów muchowych i szkoleń kadry. W 1988 roku, w San Marino został wiceprezydentem międzynarodowej federacji muszkarzy FIPS-Mouche. Na kongresie w Bordeaux (1990) zrezygnował z funkcji, rekomendując na stanowisko, pełniącego do dziś tą funkcję, Jurka Kowalskiego. Niezmordowany popularyzator wędkarstwa muchowego oraz pstrągowego zagospodarowania wód płynących i stojących. Autor słynnej i cenionej książki “Wędkarstwo Muchowe". Na swoim koncie ma również wiele artykułów opublikowanych w prasie wędkarskiej i rybackiej, w Polsce i na Świecie. Choć w poszukiwaniu wędkarskich przygód zjechał kawał świata, jego pasją są sposoby właściwego zagospodarowania pstrągowych wód na silnie zagospodarowanych przez człowieka terenach.
Inne artykuły autora