• 1
  • 2
  • 3

O skutecznym rad sposobie…, czyli jak stać się skutecznym wędkarzem muchowym, cz. 1

20191103 20191103 123654

Było to jakieś piętnaście, może dwadzieścia lat temu. Razem z Kubą Chruszczewskim prowadziliśmy grupę Anglików nad Sanem. Brytyjczycy chcieli poznać tajemnice dziewiczej, naturalnej rzeki płynącej rubieżami dzikiej, wschodniej Europy. Przynajmniej takie mieli wyobrażenia podsycane opowieściami o bieszczadzkich niedźwiedziach polujących na wędkarzy. Naszym podopiecznym, mimo szczodrości wody, nie szło jednak specjalnie dobrze. Do dziś przechowuję Humpy wiązanej na haczyku nr 8, którym próbowali kusić bezskutecznie nasze kardynały, póki nie dostali od nas mizernej popielatki.  A apetyty wędkarskie mieli rozbudzone do granic. San przeżywał wtedy swój złoty czas, zachodnich gości raczył nieziemskim widowiskiem, gdy  wieczorami woda kipiała od oczkujących lipieni. Bajania o bestiach spod połonin rozpalały im emocje, podnosiły adrenalinę. Spektaklem, który długo przeżywali była walka napotkanego  wędkarza z głowacicą, na płani w Bachlawie - łowca został przez rybsko dosłownie wciągnięty pod wodę… gdy się wynurzył - nadal holował potwora.

            Jednak najbardziej miarodajny pokaz potencjału rzeki dał im Kuba. Staliśmy na brzegu, gdzieś nieopodal dzisiejszej wiaty Vision i jeden z Anglików zapytał:

- Co to za metoda, ta „Polska Nimfa” i czy faktycznie jest tak skuteczna?

Mówię:

 -Kuba, weź no im pokaż, na czym polega Głupi Jasio.

No i Jakub wszedł do wody, wypatrzył najbliższy dołek, może z pięć metrów od brzegu, odwrócił się twarzą  do wpatrzonych w niego uczniaków i rzucił:

- No, tak to wygląda - po czym, typowo na krótko, pod samą szczytówką poprowadził zestaw. Pierwsze przepuszczenie, zacięcie, szybki, twardy hol i całkiem spory pstrąg czterdziestak wylądował w podbieraku. Gdy ryba wróciła do wody, Kuba skwitował:

- No, tak to wygląda. Koniec lekcji.

            Móc zobaczyć miny tych Anglików, z rozdziawionymi gębami, było nieziemską satysfakcją. Rzeczywiście krótka nimfa oraz jej modyfikacje to naprawdę skuteczna metoda i dlatego ja … podążam zupełnie inną drogą.  

Od tego czasu upłynęło sporo wody, złowiłem sporo ryb i miałem okazję przyglądać się wędkarzom, którzy wkraczali w arkana muszkarstwa, niekiedy też prosili o rady. Czy jestem osobą kompetentną do ich udzielania?  To już czytelnicy musza ocenić sami. Ja czuję się ośmielony tym, że o tekst poprosił mnie Sebastian - gospodarz tegoż miejsca -  znaczy pierwszy czytelnik już jest, a to zawsze jakiś początek.  

            Dla niezdecydowanych i obawiających się, czy nie stracą czasu czytając ten długawy artykuł, podrzucę kryptoreklamę - oto historia prawdziwa:

Jakieś dwa lata temu, mój przyjaciel dokonał „Coming outu” - postanawiając otworzyć się na wędkarstwo muchowe. Wcześniej, Michał, hołdował przekonaniu, że najprzyjemniej jest wakacyjnie moczyć spławik w jeziorku, najlepiej rodzinnie z dziećmi, na kocyku - ot taki pocztówkowy landszafcik z chłopięcych marzeń. No, ale stało się, najpierw zabrałem go na technicznie proste łowisko obfitujące w bardzo duże ilości niewielkich kleni i jelców. Wiedziałem, że podstawy chwyci, złowi też kilka rybek i będzie szczęśliwy. A przy okazji odbędzie się to w pięknych okolicznościach przyrody, bo miejsce też było słodko-cukierkowe, wiec wszystko pasowało do wyobrażeń. Później,  stopniowo, zgodnie ze schematem, który opisałem poniżej, wprowadzałem Go w coraz to nowe meandry muszkarstwa. Jakoś na początku tej drogi, kiedy już opanował bazę pojechałem z Nim na poważne wędkowanie, na trudne łowisko z bardzo „trudnymi” rybami. Naprawdę było ich mnóstwo i były to ryby sporych rozmiarów, przy tym wybredne, kapryśne, ale gdy się je przechytrzyło to wędka składała się w pół. Ja to zapamiętałem jako  fantastyczny wędkarsko dzień. Ale Michał miał całkowicie odmienne zdanie, do dziś pamiętam jego ogromną frustrację - o której zresztą wciąż mi przypomina - tym, że nie mógł nic złowić. Oczywiście całą winę zrzucił na mnie, a w drugiej kolejności na beznadziejność wody, bezrybność, zbyt małe, niewidoczne muchy. Głównym argumentem było to, że w filmach na YT, ci wszyscy „goście” non stop zacinają spektakularne sztuki, na ogromne, świetnie widoczne, suche muchy a wszystko skąpane jest w malowniczych plenerach. Szkoda było nawet wspominać, że istnieje coś takiego jak montaż filmu, po prostu rozczarowanie skutecznie zablokowało jakąkolwiek zdroworozsądkową refleksję.   

Minęły dwa lata. Ja akurat byłem wyłączony w wędkowania, ale Michał pojechał na to samo łowisko, z tymi samymi wybrednymi rybami … i dostaję telefon:

- Złowiłem trzy, przy zakręcie. Nie było łatwo.  

Tak, to była dla mnie chwila prawdziwej satysfakcji, pewnie nawet większej, niż gdybym to ja holował te pstrągi. Na wszelki wypadek dodam, gdyby bohater tej opowieści to czytał, że kierunek dobry, ale przed nim jeszcze spory kawałek drogi…      

Chciałbym się podzielić spostrzeżeniami wypływającymi z doświadczeń kilkudziesięciu lat muszkarkich przewag i porażek, w których łowienie jest oczywiście frajdą oraz hobby, lecz też poszukiwaniem możliwości rozwoju umiejętności wędkarskich, gdzie nie samo trofeum jest najważniejsze, ale świadomość dlaczego się złowiło dany okaz lub dlaczego się go … nie złowiło. Z całą pewnością nie będzie to poradnik dla kogoś, kto chce startować w zawodach i liczyć się na podium, ani też dla niedzielnych wędkarzy, którym pełną satysfakcję daje obcowanie z naturą i okazjonalne pluskanie linką po wodzie. To garść refleksji dla ludzi wkraczających w muszkarski świat, którzy chcą się rozwijać, być skutecznymi i wszechstronnymi łowcami, niezależnie od pory roku, szerokości geograficznej czy też planowanej zdobyczy.  

Śmiem twierdzić, że gros wędkarzy muchowych rozpoczyna swoją przygodę od bardzo standardowego łowienia pstrągów, lipieni czy kleni sprzętem jednoręcznym w okolicy klasy 4 do 6 AFTM.  Aby podnieść efektywność na wczesnym etapie swego wędkarskiego rozwoju poczatkujący często sięgają po krótką nimfę, czy jej żyłkowe odmiany, które skutecznie blokują ich dalszy rozwój w zakresie wędkarstwa muchowego. W tym miejscu należy się wyjaśnienie aby uniknąć oburzenia „wyznawców żyłki”. Znam osobiście wirtuozów metody żyłkowej i potwierdzam, że jest ona niezwykle skuteczna. Mistrz „żyłki” potrafi z dokładnością sonaru prześwietlić wszystko, co dzieje się z przynętą, potrafi przekonać do brania każdą nawet najmniej głodną rybę. Są i tacy, którzy skutecznie łowią na „polską nimfę” łososie!  Ale powiedzmy sobie wprost, jest to metoda daleko odbiegająca od założeń wędkarstwa muchowego techniką łowienia, sprzętem, niekiedy nawet przynętami i sposobem ich prowadzenia, ale przede wszystkim - i to jest klucz - techniką rzutu. Bliżej temu do … bo ja wiem … do przepływanki połączonej ze spinningiem, bo dynamika wyrzutu oparta jest na ciężarze przynęty, a nie linki. Jak powiedziałem są mistrzowie tej metody i łowienie nią wymaga niemałego kunsztu, ale wg mnie jest to kunszt nie mający wiele wspólnego z kunsztem wędkarza muchowego. No i estetyka tego rodzaju wędkarstwa też wydaje się mocno wątpliwa. Choć to kwestia smaku. Zresztą moje słowa nie są bezpodstawne, skoro różne federacje wędkarskie nakładają ograniczenia mające zmusić wędkarzy do łowienia metodami jednoznacznie muchowymi na wodach krainy pstrąga i lipienia. To oczywiście tylko dyskusja akademicka, natomiast sprowadzając problem na grunt praktyki: nie raz widziałem mistrzów nimfy, którzy stawali się bezradni gdy trzeba było użyć innej metody - po prostu muchowej. I choć nagminnie widuję brodzących „nimfiarzy” z dwoma wędkami, to ta krótsza przypięta do kamizelki jest zwykle okładem na sumienie, wykorzystywanym gdy już ryby składają błagalnie płetwy i proszą o podanie im suchej muchy… Dla zwykłej frajdy polemicznej pozwoliłem sobie na dodanie beczki dziegciu do łyżeczki miodu…, którym jest ten, na wskroś poradnikowy tekst. Porzućmy zatem czcze dywagacje i na potrzebę niniejszego artykułu przyjmijmy, że metoda krótkiej nimfy, czy żyłkowa jest jedną z wielu, ale nie jedyną dającą szanse na bycie skutecznym łowcą.  

I właśnie, aby nie poprzestać na tej jednej metodzie, to poniżej w kolejności przedstawiam kluczowe punkty wskazane do rozwoju wędkarza muchowego – kolejność jest zamierzona i w moim osobistym rankingu zaczynam od najważniejszych.

  • Porady mistrzów

Da się osiągnąć wiele będąc samotnym wilkiem…, ale jest to naprawdę trudne by zacząć przygodę z muszkarstwem, gdy nie znajdziemy nikogo, kto mógłby pokazać nam choćby absolutne minimum. Podpowiedzi doświadczonego wędkarza zwykle przenoszą nowicjusza skokowo o kilka pięter w górę i sprawiają, że nie musi wyważać otwartych dawno drzwi.

Trochę praktyki:

Jeśli nie znacie żadnego uczynnego, doświadczonego muszkarza proponuję skorzystać z płatnego kursu, zapisać się do jakiegoś klubu, czy choćby popytać w kole wędkarskim - może działa tam jakaś sekcja muchowa. Idealnie byłoby mieć kolegę mentora, który poprowadzi, wskaże łowisko, stanowisko ryby, skoryguje technikę rzutu. Zwłaszcza dla poczatkującego wędkarza, dla podtrzymania jego wiary, ważne jest by dostał bardzo konkretne wskazówki typu: tu jest ryba, podaj muchę tak i tak a ją złowisz. Nie każdy ma takie szczęście, by trafić na pomocnego kolegę, ale naprawdę się zdarza. Mi się zdarzyło, za co jestem niezmiernie wdzięczny, choć mimo tego przyznam, że nie raz bywało, iż jako początkujący muszkarz łowiłem kilka dni z rzędu i sukcesem była jedna rybka - początki bywają problematyczne i wymagają determinacji. Zawsze też można zapytać na jakimś forum, czy któryś z uczestników nie zechciałby pomóc. Kilkukrotnie obserwowałem tego typu zapytania i w zasadzie każdorazowo zainteresowany otrzymywał satysfakcjonującą propozycję. Warto spróbować.

Kiedy wreszcie znajdziemy swojego mistrza trzeba pamiętać, że już w średniowieczu płodozmian i trójpolówka okazywały się skutecznym motorem rozwoju społeczeństw osiadłych. Podobnie  powinno być i z guru wędkarskim: trzeba Go zmieniać co jakiś czas – choć oczywiście dla zadufanych w sobie mistrzów będzie to przykre doświadczenie. Każdy mistrz ma swoją drogę, swoją rutynę i na tym bazuje, bo np.  łowi tylko w wodach nadmorskich i nigdy nie wędkował w górach. Warto zatem czerpać z wielu źródeł, być otwartym i nie zasklepiać się w przekonaniu, że nasz As jest Asem uniwersalnym. W każdej talii kart Asów jest kilka. Ja sam, nie raz, widziałem wędkarzy zapatrzonych w swego nauczyciela, bezrefleksyjnie wykonujących jego wskazania. Jest to o tyle ograniczające, że niejako  wyłącza się nam krytycyzm i działamy w takich wypadkach naśladowczo. Wędkarstwo się rozwija, zmieniają się techniki, sprzęt, przynęty, zmienia się wiedza i możliwości weryfikacji naszych przekonań, choćby dzięki elektronice. Jeśli zatem oprzemy całą swoją taktykę na doświadczeniach mistrza, który doskonalił się w latach 70-tych i na tym stanął, to szybko przekonamy się, że świat poszedł do przodu i za nim nie nadążamy. Dam prosty przykład: kołowrotki Larg Arbor - przez ponad sto lat firma Hardy, nasz archetypiczny mistrz (lub Orvis także mistrz nad mistrze), produkowała kołowrotki i przez cały ten czas przywiązanie do tradycji tak mocno ją ograniczało, że żaden z projektantów nie wpadł na proste rozwiązanie, jakim jest powiększenie średnicy szpuli. Firma dysponowała pełnym zapleczem w obszarze wiedzy, finansów i produkcji, jednak „koła” nie wymyśliła – choć prezentowała nowe modele i kreowała się za prekursora nowoczesnych rozwiązań. Jeśli świadomie chcemy używać tradycyjnego sprzętu, bo sprawia nam przyjemność obcowanie z historią to tak łówmy – nie ma żadnego problemu. Ale nie da się zaprzeczyć, że pomysł LA rozwiązuje wiele problemów: wyrównuje siłę hamowania, bo wraz z oddawaniem linki niewiele zmienia się promień nawoju, a co za tym idzie dźwignia działająca na system hamulcowy jest wciąż o podobnej wartości, nie skręca zanadto linki, zaś szybkość zwijania niebagatelnie wzrasta. Swoją drogą, zastanawiam się, kto pierwszy zastosował LA – gdzieś czytałem, że Danielsson, choć nie wiem, czy to nie chwyt marketingowy, bo ja osobiście łowiłem na kołowrotek LA zanim szwedzki inżynier wpadł na pomysł powiększenia szpuli. Był to produkt z deski projektowej najbardziej pragmatycznych ludzi świata – mianowicie obywateli DDR - chodzi oczywiście o Libelle. Każdy kto miał w ręce ten relikt demoludów, pamięta 4-centymetrową średnicę szpuli utworzoną z niezależnych pinów. Niemcy nie byli obciążeni żadną tradycją, więc stworzyli po prostu funkcjonalne urządzenie. Nie jestem historykiem wędkarstwa - chętnie dowiem się, kto rzeczywiście użył jako pierwszy LA w masowej produkcji kołowrotków  muchowych?   

W tym punkcie chcę zaznaczyć także sens zawodów wędkarskich. Niekoniecznie trzeba czynnie uczestniczyć w zawodach, lecz są one swego rodzaju awangardą i bywają motorem postępu. Warto śledzić wyniki dowiadywać się na co i jak łowią zawodnicy. Ja osobiście, choć nie uczestniczę w zawodach wędkarskich to mam świadomość, że dzięki presji współzawodnictwa, wędkarze z tzw kadr będą poszukiwać coraz to nowych rozwiązań dających im przewagę nad innymi. Innowacje te trafiają później do wędkarskich mas. Cześć z nich jest wątpliwa estetycznie jak wszelkiego rodzaju „gangreny” czy metody żyłkowe. Ale poza takimi wynaturzeniami, wiele rozwiązań to naprawdę inspirujące pomysły. Zawody dają też pewne wyobrażenie o tym, co możemy z danej wody wycisnąć i w jakiś sposób określa to nasz potencjał - i albo śpimy spokojnie, albo uświadamiamy sobie, że sporo pracy przed nami.

Naszym „mistrzem” może być oczywiście literatura i prasa wędkarska, blogi, kanały na YT, strony muchowe i posty pasjonatów. Warto też prowadzić rozmowy na forach lub je czytywać, podpytywać w sklepach wędkarskich, wymieniać uwagi z kolegami, z napotkanymi muszkarzami. Ja bardzo chętnie słucham także wędkarzy poczatkujących ponieważ oni mają niejako nieskażone podejście. Każdy kto ma wiele „wędkarskogodzin” za sobą może popaść w rutynę. Będzie stosował najbardziej sprawdzone muchy, najbardziej typowe rozwiązania, bo instynktownie czuje, że statystycznie bywają skuteczne. Tymczasem posłuchanie żółtodzioba, ale z szacunkiem,  otwartości  i ciekawością jego spojrzenia może otworzyć nam oczy, bo ktoś niedoświadczony nie będzie się bał zaeksperymentować - choćby po prostu z braku innego pomysłu. Tak np. przekonałem się do Prince – miewałem je w pudełku, ale przecież nikt na takie dziwactwo nie łowi… a taki jeden początkujący łowił, bo ładniutkie ... No wiec, żeby nie czuł się bardzo osamotniony, też zacząłem używać i co - niejeden pstrąg a także lipień udowodnił mi, że opłaciło się.  

            No i warto, nomen omen, czytać takie artykuły jak ten… by następnego dnia sięgnąć po tekst kogoś, kto ma zupełnie odmienne poglądy, a w rezultacie obrać swoją własną niezależną drogę i kiedyś wskazać ją poczatkującemu koledze…

 

CDN...

o mnie
Urodzony w Krakowie, podróżnik, fotografik, człowiek słowa pisanego, wnikliwy obserwator mechanizmów społecznych. Z aparatem i plecakiem odwiedził m.in. Indie, Nepal, Sri Lankę, Egipt, Indonezję, Maroko, Tunezję, Turcję, Izrael, Peru, Ukrainę i wiele państw europejskich. W kręgu jego zainteresowań leżą zjawiska kulturowo-religijne oraz piękno otaczającego świata, ale we wszystkich zakątkach globu badał i poznawał obyczaje wędkarskie.     Najwcześniejsze przebłyski pamięci z dzieciństwa ma związane z wędkowaniem. Prawdopodobnie, wcześniej zaczął łowić, niż mówić. W muszkarstwo wprowadzali go Adam Sikora i nieodżałowani Krzysztof Sasuła oraz Piotrek Klimowski. Pierwsze imadło wykonał z drewnianego trzonka od dziecięcych grabek, kolejne, już fachowe wykonał mu ojciec. W wieku 15 lat zaczął wiązać muszki zawodowo i zajmował się tym aż do końca studiów. Wielki miłośnik „kręcenia”, projektant narzędzi, autor wielce ciekawych, muchowych patentów i artykułów wędkarskich. Najczęściej łowi tradycyjnymi metodami muchowymi i te najwyżej sobie ceni, choć gdy jest okazja, sięga po inne taktyki, bo: Quidquid discis, tibi discis
Inne artykuły autora

Tags: młody muszkarz, jak rozpocząć muszkarstwo