• 1
  • 2
  • 3

O skutecznym rad sposobie…, czyli jak stać się skutecznym wędkarzem muchowym, cz.5 Sprzęt

Jasnym jest, że ów legendarny nestor, który zna swoje łowisko jak własną kieszeń będzie miał pojęcie na co tam ryby biorą i kiedy, ale hipotetycznie,  gdyby tenże znalazł się ze swoim kijaszkiem nad nieco inną wodą, to szybko okazałoby się, że nic nie zdziała. Powody mogą być prozaiczne choćby takie, że nie dorzuci do stanowiska ryb…, abstrahując od tego, można się spodziewać, że skoro całe swe legendarne życie spędził nad swym legendarnym łowiskiem, to kompletnie nie ma pojęcia, że za górami, za lasami rzeki są zupełnie inne, wymagające zupełnie innego sprzętu.  

Trochę praktyki ogólnej:

Nie wskażę tu konkretnego sprzętu jako wzorcowego i jedynego, gdyż sytuacji wędkarskich oraz upodobań mamy bez liku, zatem takiej konkretnej porady mógłbym udzielić tylko w sytuacji, w której znałbym dokładnie oczekiwania, predyspozycje czy zakładany sposób łowienia osoby pytającej. Wszystkie poniższe przykłady - jak nazwa wskazuje są -  tylko przykładami, odzwierciedlającymi proces wyboru sprzętu, ale w żadnym wypadku proszę nie traktować tego jako aksjomat najlepszej na świecie wędki - bo przecież takiej nie ma…, choć wielu z nas taką właśnie posiada.

Sprzęt jest istotny w muszkarskim rozwoju, lecz, by nie prowokować dyskusji ideologicznych, już na wstępie zaznaczam, że tematykę sprzętową celowo umieściłem pod koniec cyklu - jako mniejszej wagi, no i wszystkie poniższe refleksje nie są prawdami objawionymi, a jedynie bardzo osobiście rozumianymi, subiektywnymi doświadczeniami,  których intencją jest pomoc w odnalezieniu się w gąszczu ofert. Nie trzeba przyjmować wszystkiego jako pewnik lecz wierze, że wśród poniższych porad czytelnik ma szansę znalezienia czegoś dla siebie po to by zrozumieć jak sprzęt może wpłynąć na rozwój i dlaczego w ogóle wpływa.       

          Teza zasadnicza: muszkarze są po częstokroć „technokratami” i lubują się w dywagacjach sprzętowych  - będzie łatwiej gdy się z tym mentalnie pogodzimy. Zwykle dyskutujący o przewagach swego zestawu skupiają się na najważniejszych jego częściach: wędce, kołowrotku, lince. Tak, to są bardzo istotne elementy, ale ekwipunek muszkarza to nie tylko wędka, to absolutnie wszystkie detale. Od muchy - po skarpetki czy… łódź. I każdy z tych „drobiazgów” albo poprawia nam komfort łowienia i pozwala skupić się na samym wędkowaniu, albo też utrudnia i wprawia nas w złość - co zdecydowanie obniża naszą skuteczność. Dla przykładu: dobrze zawiązana, wytrzymała mucha, na wytrzymałym haczyku, której nie trzeba co chwilę zmieniać, bo się nie rozpada, ani nie tonie, która nie ma zaklejonego oczka - to wszystko sprawia, że mamy więcej czasu na łowienie. Wspomniane ciepłe skarpetki, to też nie żadne grymaszenie – kilka chwil w lodowatej, grudniowej wodzie skutecznie roztrzęsie nasze dłonie i sprawi, że operowanie wędką będzie zupełnie nieprecyzyjne,  a wykonanie węzła okaże się wyzwaniem na miarę dotarcia na biegun.

Osobiście jestem rasowym gadżeciarzem i moja kamizelka przypomina zbroję Robokopa. Dlatego czuję się w pełni kompetentny do skrytykowania takiego konsumpcjonizmu i nadmiaru gadżetów - to rzeczywiście często przeszkadza. Niestety, czego też na własnej skórze doświadczyłem nie raz, supernowoczesne rozwiązanie, dodatkowo obciążające moją kamizelkę, okazywało się nietrafione, czy wręcz gorsze, od starszego prostszego patentu. Takim idealnym przykładem może być patka na muchy. Wiele lat używałem skórzanej polskiej patki Salix Alba tej z prawdziwym runem - pewnie wszyscy ją znacie... Później wymieniłem na analogiczne rozwiązanie Hardyego – dostałem dwie identyczne patki pod choinkę (widocznie dwie nieskomunikowane ze sobą gałęzie rodziny musiały być w tym samym sklepie, poszukując uniwersalnego podarunku dla muszkarza…). Nowe patki prezentowały się bardzo stylowo - House of Hardy brzmiało dumnie - co z tego, skoro wypadały z niej muchy, a ze starej zatłuszczonej nie… Od tamtego czasu przetestowałem kilka DROGICH patek czołowych producentów. Każda z nich w ostatecznym rozrachunku okazywała się dla mnie gorsza od tej polskiej - z różnych powodów, teraz używam silikonowej także markowej i drogiej - eufemistycznie powiem: jest OK, jednak i ona ma swoje wady, które nie występowały w tej pierwotnej. Co mi dało takie testowanie: po pierwsze nikt, a w szczególności żaden marketingowiec nie wmówi mi, że czarne jest białe,  po drugie wiem, która z tych patek obniża moją skuteczność bo zwyczajnie mnie irytuje nad wodą, bo gubi moje muchy, lub zabiera mi każdorazowo sporo czasu na zapięcie w niej przynęty zamiast pozwolić mi łowić. Po wymianie 20 - 30 muszek ten czas staje się niebagatelny. A wiem to nie z zapewnień sprzedawców, lecz mam osobisty pogląd, który wykuł się w boju.

        I teraz najważniejsze gdybym od początku używał tych gorzej działających patek to może siłą przyzwyczajenia nie dostrzegałbym problemu, ale dzięki możliwości porównania wiem, że są rozwiązania dużo lepsze, które skutkują lepsza efektywnością. Co z tego wynika? Ano: jeśli kogoś stać, niech kupuje nowy sprzęt i próbuje go, bo nawet najbardziej poetycki opis nie zastąpi osobistej opinii wyrobionej na podstawie rzeczywistego doświadczenia. Nie każdy jest jednak Rockefellerem, zatem kupowanie co miesiąc nowej zabawki, nie dla każdego będzie oczywistością. Wędkarze w stosunku do rowerzystów są w o tyle gorszej sytuacji, że nie ma sieci wypożyczalni sprzętu wędkarskiego. Ale może znajdziemy życzliwego kolegę, który nie darzy swoich wędek chorobliwą atencją i pożyczy nam którąś na dzień łowienia. Mi osobiście zdarzało się otrzymać wędkę do testowania od niemal obcych ludzi! – za co z tego miejsca im dziękuję. Ale nie ukrywam też, że pod wpływem impulsu kupowałem zupełnie nowe wędki, by po dosłownie kilku rzutach odłożyć je na półkę na 5 lat, a w konsekwencji odsprzedać z dużą stratą, bo wiedziałem, że miłości nie będzie, mimo, że był to markowy sprzęt. Zwyczajnie ulegałem czarowi marketingowemu i dawałem się zwieść bajecznym opisom katalogowym, a wędka mi nie podeszła, choć obiektywnie była bardzo dobra. Przykładem może być kupiony przeze mnie przed wielu laty Burkheimer, naprawdę fantastyczny kij, wspaniale uzbrojony - chyba najładniej z wszystkich fabrycznie zbrojnych wędek jakie widziałem, rewelacyjna akcja. No, słowem, było idealnie… prawie wszystko - dla mnie ta wędka miała zbyć cienką rękojeść. Tak wiem, zapewniała doskonałe czucie, ale od razu zrozumiałem, że się nie polubimy - i z żalem, po kilku latach wahań ją odsprzedałem. Zaważył jeden detal, który prawdopodobnie dekoncentrowałby mnie podczas łowienia. Dodam, że dla osoby kupującej o innych przyzwyczajeniach i innej budowie dłoni ta wędka okazała się absolutnym spełnieniem wszystkich oczekiwań.  

        Warto słuchać opinii, czytać / oglądać recenzje, ale jeśli tylko macie okazję i możecie testujcie osobiście jak najwięcej różnych wędek, kołowrotków, linek, kamizelek, butów, pudełek, etc - wszystkiego, co tylko się da, każdego detalu waszego ekwipunku. Dobrym sposobem na testowanie może być uczestnictwo w pokazach producenckich czy dealerskich, zlotach oraz kupowanie wędek lub linek w kilka osób na spółkę i wymienianie się nimi. Z tym, że naprawdę dobry test, to nie jednodniowy połów, ale sprawdzenie sprzętu w najróżniejszych warunkach.

Co do opinii zalecam by z dużym dystansem podchodzić do doradztwa osób, które użytkując tylko jedną, dajmy na to wędką i zachwalają ją jako najlepszy, niepodważalny wybór ze wszystkich i do wszystkiego. Przecież taka opinia wynika tylko i wyłącznie z braku porównania i szerszego horyzontu. Niestety tego typu postawy są plagą na forach internetowych. Zdecydowanie bardziej miarodajne są opinie wędkarzy, którzy łowią na różnorodny sprzęt mają porównanie i potrafią bezstronnie wskazać zalety, ale i wady danego modelu, a przede wszystkim po dopytaniu o rzeczywiste potrzeby potrafią wskazać najbardziej optymalny wybór dla nowicjusza do konkretnych zastosowań.

Przestrzegam też przed uleganiem czarowi opowieści jaką to wielka rybę udało się złowić na tę jedyną wędkę. Ja zawsze zadaję sobie pytanie – ilu ryb nie udało się na nią złowić, bo np. okazywała się zbyt sztywna i rwała cienkie  przypony lub była zbyt mało wydajna i nie dało się dorzucić do stanowiska ryb – miarodajną informacją, jest to czego się nie udało. 

Są sytuacje, w których nie ma możliwości przetestowania, wtedy trzeba zaufać i zdać się na łut szczęścia, że osoba która nam podpowiada robi to kompetentnie. Takim przykładem jest dobór sprzętu na egzotyczne łowisko, o którym nie mamy bladego pojęcia. No, nie będziemy mieli w Polsce okazji do przetestowania łowienia oceanicznego. Zatem wybór butów do brodzenia, akcesoriów, wędki, linki, kołowrotka – pozostaje tylko na podstawie opinii. Najłatwiej oczywiście zapytać kogoś, kto tam był choćby raz i łowił, ale zdecydowanie lepszym źródłem informacji będzie forum wędkarzy np. z Hawajów, którzy tego typu łowienie realizują w swojej codzienności. Podobnie proponuje rozwiązywać dylematy zakupowe przy wyborze rzadko wymienianych elementów – jak np. belly boat czy zwiększając kaliber… łódź. Warto popytać ludzi, dla których korzystanie z łodzi jest ich wędkarskim chlebem powszednim, a nie kogoś kto łowił kiedyś z łódki i „było fajnie”. Doświadczony użytkownik będzie wiedział o wielu niuansach, które pomagają w użytkowaniu lub okazują się katastrofa organizacyjną.

Trochę o wędkach:

       Opisuję poniższe, by pokazać, że istnieje przestrzeń do spełnienia swoich marzeń konsumenckich na polskim, ale nie tylko, rynku wtórnym. Jeśli nie posiadamy funduszy na zupełnie nowe wędki, to warto poszukać w komisach, na forach, portalach aukcyjnych, mediach społecznościowych wędki używanej. Zwykle prawdziwą utratę wartości na wędce, zwłaszcza tej z najwyższej klasy, notuje pierwszy właściciel. I takie wędki warto kupić, bo średnio kije nowe kosztujące 700-800USD, nawet w stanie idealnym z rynku wtórnego schodzą w okolice 300 - 500USD. Później ta cena się utrzymuje, a rzeczywista wartość wędki zależy raczej od jej stanu (pomijam oczywiście kije tzw kultowe i unikatowe).  Wygodną praktyką jest kupienie używanej wędki, połowienie nią sezon i dalsze jej odsprzedanie. Sam bardzo dbam o sprzęt, więc także do tego zachęcam  - jeśli będziecie  naprawdę dbali o wędkę, to utrata jej wartości może być nieznaczna w skali roku, zaś odsprzedając i kupując kolejny kij, po prostu będziecie mieć okazję pomachać różnymi wędkami, przy czym wasz budżet pozostanie w niemal nienaruszonym stanie. Przy okazji, inni koledzy, też na tym skorzystają kupując na rynku wtórnym od Was dobrze utrzymany kij. A co z ukrytymi wadami – no cóż ryzyko zawsze istnieje. Na pocieszenie  powiem, że kupiłem bardzo dużo używanego sprzętu i odpukać, jak dotąd się sprawdziło.

Dobrym tropem jest też kupowanie asortymentu nowego po wycofaniu go z produkcji. Zwykle trafiamy wtedy okazje po obniżonych cenach, a przecież realna wartość użytkowa wycofywanej serii jest na tym samym poziomie co następnej generacji. Od bardzo dawna nie było milowego kroku w produkcji wędek, stąd min. też renesans szklaków - po prostu producenci nie mają na obecna chwilę propozycji przenoszącej wędkarzy na nowy poziom, a sprzedawać coś muszą, zatem tworzą potrzeby, ożywiają legendy. W powszechnym ujęciu rynek cały czas obraca się wokół węgla ewentualnie boronu, ostatnio grafenu choć to też węglopochodne. Owszem udoskonaleniu podlegają projekty, żywice, procesy obróbki przenoszące nas do poziomu jednego atomu, jednak zasadniczo C to C, może nieco wyżej modułowy. Słowem, jesteśmy od dawna w erze carbonu, czyli mówiąc wprost, jesteśmy w stagnacji, zaś opisy producentów to magia i poezja w jednym, o pięknym brzmieniu np przedrostka „nano”. Przeskokiem było wymyślenie klejonki, przeskokiem było zastosowanie włókna szklanego i kolejnym węglowego. Ale od tego czasu nie było technologicznego skoku,  jedynie wariacje na temat. Jeśli nie wierzycie sięgnijcie po opisy katalogowe wędek sprzed 20 - 30lat jakby tak zmienić nazwy, to pasowałyby idealnie do dzisiejszych produktów.   

Teraz dochodzi kwestia wyboru konkretnej wędki czy to ma być Scott czy Orvis…  Chciałbym zwrócić uwagę, że czołowi producenci jak właśnie Scott, Orvis, Winston, T&T, Hardy, etc, swoje modele dzielą na kilka podstawowych grup: wolniejsze tradycyjne, szybkie nowoczesne, morskie,  dwuręczne w kilku wariantach. Do tego dochodzą aktualnie modne satelity typu 12’ w klasie 3 lub szklane „Vintage”. Na to nakładana jest oczywiście kalka gradacji klasowej oraz cenowej no i mamy cały asortyment. To  oczywiście uproszczenie, ale oddające istotę. Weźmy dla przykładu tego Scotta i Orvisa. Obie uznane firmy. Seria G będzie odpowiednikiem mentalnym Superfina. I jeśli chcecie sprawdzić czy dany TYP kija Wam odpowiada to naprawdę nie będzie różnicy czy kupicie okazyjnie Scotta, czy Orvisa. Oczywiście  puryści zaczną grzmieć, że przecież każdy to wie, iż Supefine ma ugięcie blanku o 1/32 głębsze od  G. Może i tak. Łowiłem sporo na oba modele w identycznych niemal parametrach, w kilku klasach – filozofia obu projektów była bardzo zbliżona, a różnice czuło się bardziej sercem, niż rozumem i zmysłami. Bo, nie czarujmy się, bardzo często kupujemy uczuciami, a że nasz wybór, chcemy potwierdzić w oczach innych, więc walczymy o jego pierwszeństwo i „najlepszość”.

Nie raz o wyborze marki decyduje jakieś skojarzenie, marzenie czy estetyka i dobrze  jeśli ma nam to pomóc w łowieniu, wzmocnić wiarę, niech tak będzie, bardziej chodzi o to żeby charakter wędki idealnie  nam odpowiadał i pasował do stosowanej techniki czy metody. Ja osobiście od wielu lat używam tylko wędek szklanych i klejonek. Ich zalety to temat na osobny artykuł – może kiedyś się pokuszę. Krótko mówiąc, wiele ich cech bardzo mi odpowiada - na tyle „bardzo”, że godzę się ponosić konsekwencje ich ograniczeń i wad, które znam jak zły szeląg. Taki mój wybór można nazwać zwykłą fanaberią, bo gdy ostatnio machnąłem wędką kolegi - jakąś szybką Scierrą chyba #4, to poczułem jak linka się dosłownie katapultuje… ależ to leciało… - pewnie był to syndrom długotrwałego odstawienia węgla, a przecież i tak bym jej nigdy nie zamienił na FineGlassa, którym akurat wtedy łowiłem. (No i z pewnym sentymentem wspominam też węglowe Scotty, którym byłem kiedyś wielce oddany, one naprawdę maja lepszą wydajność niż szkło - ale cóż, nie jest to szkło więc się pożegnaliśmy).

            Osobiście staram się w sezonie przetestować kilka wędek, niektóre odsprzedaję, nawet jeśli są bardzo dobre, bo nie jestem muzealnikiem, ale jeśli uznam, że dany kij wybitnie mi odpowiada to sobie go zostawiam. I kryterium niekoniecznie jest cena. Chciałbym opisać jedną z wędek, która ma u mnie tzw dożywocie. Chodzi o Vision Glass Midge 6’6’’ #4. Jest to wędka już nieprodukowana, pozycjonowana raczej dość nisko jeśli chodzi o prestiż, cenowo też się plasuje w dolnych rejestrach. Ale jeśli chodzi o jakość zbrojenia, położenia omotek czy lakierowania to bije ona na głowę Thomasa, Scotta już nie mówiąc o Orvisie.  Bo akurat te wędki, choć mają przepiękną akcję i wspaniałą legendę, to jakość pracy zbrojmistrza, który nad nimi pracował należałoby porównać do roboty żywcem z chińskiej stodoły, a to wszak wszystko Made in USA. Ale Vision to przede wszystkim  niezwykle wręcz nietypowa akcja nieporównywalna z niczym innym (no może z Kabuto) - trzeba naprawdę chcieć na nią łowić - a niewielu jest takich masochistów. Nie znalazłem u żadnego producenta masowego, blanku, który dawałby analogiczne odczucia. Pożyczałem ją różnym osobom i każdy mówił ze śmiechem „FAJNA” - po czym oddawał mi, nie chcąc tracić czasu na takie „COŚ”. Oczywiście ta wędka nie jest do wszystkiego i np. do łowienia na streamera się nie nadaje…, choć w ostatnim sezonie zdesperowany widokiem potężnego żerującego pstrąga, podałem na niej 9 cm Zonkera z ConeHeadem - błogosławiłem swoją przezorność i to, że zawsze mam przy sobie pełny arsenał much. Wyholowany tęczak mierzył 64cm. Ta wędka nie jest jakaś magiczna a jej niezwykła skuteczność ma tylko jedną przyczynę - bardzo ją lubię, wszystko mi w niej pasuje i często chcę na nią łowić. Dlatego zachęcam - znajdźcie swoją ulubioną wędkę, na którą będziecie chcieli łowić.

Trochę o kołowrotkach:

           Chciałbym nieco odczarować, sympatyczny skąd inąd, mit, jakoby kołowrotek był tylko magazynkiem na linkę. Nie kruszyłbym kopii czy Hatch jest lepszy od Abla, a ten znów od Nautilusa, Danielssona, Rossa lub Lamsona. Od pewnego poziomu, kołowrotki prezentują zbliżoną jakość, funkcjonalność, ergonomię i wydajność, a przemyślany zakup drogiego  młynka może być wyborem na całe życie, bez konieczności dalszych zmian. Różnice są, ale nie krytyczne. To, że kołowrotek powinien pasować do wędki, dobrze wywarzać zestaw i mieścić odpowiednio dużo linki z podkładem jest swego rodzaju oczywistością. Ale konieczność używania dobrych kołowrotków, w których jakości działania mechanizmów, w tym hamulca, wzrasta wprost proporcjonalnie do wielkości łowionych ryb, jest niezaprzeczalna, więc przestańmy się pocieszać sloganem o magazynku. Kto nie wierzy  - zmieni zdanie po wizycie na naprawdę wymagającym łowisku jak tropikalne morze lub dorzecze Amazonki. Ale i tęczak, troć czy głowacica potrafi sponiewierać takiego niedowiarka, byleby udało mu się zaciąć nieco większy okaz.

Przy rybach mniejszych, jak np. nasze rodzime lipienie, hamulec nie jest kluczowy i system C&P świetnie się sprawdza zwłaszcza, że mnóstwo ryb daje się wyholować z użyciem ręki zamiast kołowrotka. Tu jednak chciałbym zwrócić uwagę na precyzję i niezawodność mechanizmu. Po prostu telepiąca się szpula, która raz za razem przycina nam w szparach konstrukcyjnych linkę i niszczy ją bezpowrotnie naprawdę zniechęca do bylejakości. Sam niedawno byłem świadkiem, kiedy mojemu towarzyszowi wędkarskiemu, na jednym z wyjazdów, po dwóch latach niezbyt intensywnego użytkowania, rozleciał się kołowrotek typu „magazynek na linkę” z niskiej półki cenowej. A gdyby to było podczas dwutygodniowego wypadu do Skandynawii? Celowo nie podaję marki tego „badziewia”, bo nie chcę robić krzywdy firmie, bez napisania holistycznej i obiektywnej recenzji, ale obiecuję, że jak się spotkamy na rybach, to powiem - w ramach ostrzeżenia przed bublem.

Proponuję więc wymagajcie od kołowrotka, poza oczywistym dopasowaniem go wielkością do wędki, w kolejności: niezawodności, precyzji, hamulca dostosowanego do planowanej zdobyczy, ergonomii, jakości obsługi gwarancyjnej, odpowiedniego wyglądu…     

Sądzę, że analogiczny schemat wyboru (gdzie hamulec jest synonimem funkcjonalności) można zastosować do całego pozostałego sprzętu.

W tym miejscu chciałbym wytłumaczyć się z szafowania nazwami producentów tzw topowych typu: Scott, Winston, Hardy, T&T, Hatch, Nautilus, Lamson… Po prostu od bardzo dawna nie używałem wędek czy kołowrotków producentów masowych jak Jaxon, Traper, Shimano, Dam, Shakespeare, Mitchell etc, więc nie mogę się o tym sprzęcie wypowiadać kompetentnie. Widziałem osobiście kilka przypadków gdy ten sprzęt zawiódł (złamane wędki podczas normalnego użytkowania, czy wspominany rozlatujący się kołowrotek). Specjalistyczne marki muchowe budzą moje zaufanie, bo znam je z autopsji, dlatego też je polecam. Oczywiście może komuś nie odpowiadać charakter danej wędki np jej sztywność, lecz to są detale dotyczące upodobań. Ci czołowi producenci nawet jeśli miewają wpadki, a wiem, że miewają, to zwykle serwis gwarancyjny działa u nich wzorcowo. No co tu więcej mówić… ja mam takie właśnie doświadczenia. Jeśli chodzi o sprzęt masowy i najtańszy to podsumuję tak: z całą pewnością znajdziecie wiele modeli, które pozwolą czerpać pełną satysfakcję z wędkowania i bez rujnowania budżetu dadzą możliwość  precyzyjnego dobrania sprzętu do potrzeb. W jaki sposób wybrać konkretny model - odsyłam do akapitów mówiących o korzystaniu z rad użytkowników.

           Przypomnę, że zgodnie z ideą całego cyklu artykułów – jeśli stoicie przed dylematem: czy jechać na wyprawę z tańszym sprzętem, czy te same pieniądze zainwestować w najlepszą wędkę świata – zdecydowanie jedźcie na wyprawę, bo częstotliwość łowienia jest ważniejsza, niż posiadanie super kija.

Trochę o linkach:

           W opozycji do wędek uważam że linki to ten element ekwipunku, który bardzo dynamicznie ewoluuje i wiele się dziej w „sznurowym” świecie. I wcale nie chodzi mi o działające na wyobraźnię super śliskie, teksturowane teflony samoczynnie katapultujące nasze muchy w bezkres… To oczywiście istotne elementy i materiałoznawcy rzeczywiście dobierają coraz to lepsze komponenty by poprawić poślizg, miękkość, odporność na zużycie, etc. Jednak w mojej ocenie najwięcej się dzieje jeśli chodzi o rozwój kształtów linek i ich niewiarygodną specjalizację, zarówno w zestawach SH jak i DH. Taka specjalizacja oraz optymalizacja sznurów naprawdę pomaga a bywa, że zmienia diametralnie wydajność zestawu. W tym obszarze zalecam testowanie na potęgę i słuchanie opinii w jeszcze większym stopniu niż w wypadku wędek. Dam przykład: Hardy Syrius 7,6 # 4/5. Dziś uważam, że jeśli chodzi o wędki SH szklane na śródlądowe pstrągi i lipienie jest to jedna z najbardziej uniwersalnych wędek. Ale kiedy zacząłem jej używać, mimo że na pierwszej wyprawie złowiłem na nią kilka pięknych ryb, uznałem, że nie leży mi rzucanie tą wędką, byłem wręcz bliski pożegnania się z nią. Jednak dałem jej szansę, bo była pięknie zazbrojona. Zastosowałem linkę w tej samej klasie, ale o innym kształcie głowicy, to był strzał w dziesiątkę, po prostu tak jakbym wziął do ręki zupełnie inną wędkę -  zostaliśmy ze sobą na długo i to była wierna przyjaźń. Może być tak, że od razu trafimy idealnie, ale może się zdarzyć, że dopiero któraś z kolei próba okaże się pełnym sukcesem. Oczywiście dane producenta w ogólny sposób i w większości wypadków poprawnie kompletują nam zestaw i linka #5 bardziej lub mniej będzie nam pasować do wędki #5 w standardowych warunkach. Jednak gdy zoptymalizujemy ten dobór to okaże się, że wyciśniemy z zestawu o 1/3 więcej zarówno jeśli chodzi o długość rzutu jak i precyzję, a na komforcie użytkowania kończąc. Dodam, że dynamika rozwiązań w zakresie głowic, systemów, polyleaderów, rozbiegówek wydaje się być jeszcze większa, a przy tym bardziej istotna w sprzętu DH.

Kiedy jesteśmy przy linkach warto zwrócić uwagę na korzystanie z doświadczeń wędkarstwa rzutowego – choć z ograniczonym zaufaniem i bez popadania w kompleksy. Zawody rzutowe są wspaniałym pokazem możliwości, osiągów i precyzji, ale są niejako osiągami laboratoryjnymi, nie oddają pełnego spektrum uwarunkowań, które mamy podczas łowienia w realu. Mówiąc bardziej obrazowo zawodnik nie musi złowić ryby. Zatem jeśli nie potrafimy naszą linka jednoręczną miotnąć na 60m to nic się nie przejmujmy. Żaden zawodnik, który osiągną takie odległości nie byłby w stanie realizować efektywnego łowienia na takich odległościach wędką SH, bo ani takiej muchy nie poprowadzi jak należy, ani nie zatnie jak należy, a przede wszystkim taki rzut wykona jednorazowo po czym będzie dokonywać wielu przygotowań by rzucić kolejny raz. Jednak rzutowcy wyznaczają drogę, warto podpatrzyć jakich zestawów używają, jak przeciążają lub niedociążają wędki - jeśli z rozsądkiem skorzystamy z doboru linki analogicznie jak robi to rzutowiec to w mniejszym niż on zakresie, ale jednak podniesiemy swoją skuteczność w odległościach i w precyzji.

Trzeba się pogodzić z jednym smutnym faktem, że linki maja krótki żywot. Niektóre wytrzymują kilka ładnych intensywnych sezonów, ale są i takie które trzeba wymieniać co roku, bo choć ich właściwości wyjściowe są wspaniałe, to po prostu nie nadają się do łowienia - bo się kruszą, łamią, pękają...

Trochę o spodniach i butach:

       To będzie krótki, ale brutalny wpis – do prostej analizy matematycznej, lecz na osłodę będzie stanowił kontrapunkt dla wcześniejszych. Kiedyś używałem topowych spodni i butów. Wytrzymywały około 5 sezonów, po takim mniej więcej okresie zaczynały się kłopoty: a to trzeba było coś podkleić, a to uszczelnić. Jakiś czas temu, trochę przez przypadek, zacząłem użytkować absolutnie najtańszy zestaw – nawet nie pamiętam jaki to był producent. Dziś wiem, że średnio,  bezproblemowo sprzęt ten wytrzymuje 2-3 sezony.

Cena kompletu (buty+śpiochy) pierwszej opcji to ok 5000zł, cena drugiej ok 700zł. Nie zauważyłem żeby te najdroższe modele przenosiły mnie na inny poziom użytkowy. Choć słowo Simms może poprawić nastrój, to mokre skarpetki są tym samym udręczeniem niezależnie od logotypu.

Trochę o muchach.

        Flytying to moja wielka pasja i miłość, więc zwykła przyzwoitość podpowiada mi, że nie powinienem zdradzać zbyt wielu szczegółów tej relacji… Niemniej uchylę zaledwie rąbka tajemnicy.

Otóż, można skutecznie łowić nie znając w ogóle warsztatu flytierskiego, a w posiadanie much wchodzić jedynie drogą kupna. Jednak umiejętność samodzielnego wiązania much przenosi nas o kilka poziomów wyżej. Nie chodzi mi o możliwość nabicia pudełka niezliczoną ilością przynęt. Chodzi mi o to, że znając tajniki wiązania much i wykonując je samodzielnie mamy bezpośredni wpływ np. na pracę przynęty - możemy choćby doważyć streamera tak, by zachowywała się dokładnie jak sobie tego życzymy, możemy skonstruować suchą muchę tak, by idealnie naśladowała owady, które akurat zjadane są przez ryby. No i otwiera się przed nami ogromne pole do eksperymentów z detalami, które niekiedy bywają zbawienne. Możemy wreszcie, po całym dniu dobierania much nad wodą, wieczorem wykonać wzór, który okaże się ukoronowaniem naszych poszukiwań, by na następnej wyprawie zgarnąć pełną pulę.

Pod koniec grudnia namierzyłem stado pięknie oczkujących lipieni. Za nic nie mogłem ich przekonać do brania. Przez ponad godzinę bezowocnie zmieniałem co chwilę muchy i uwierzcie, dosłownie nic. Wreszcie, po zastanowieniu wybrałem kandydata z pudełka - kilka cięć nożyczkami, chwila zabawy z długopisem (z racji braku innych narzędzi) i nad wodą wykonałem prototyp, na który wyciągnąłem w sumie 3 lipienie - największe  mijającego sezonu. Wieczorem, w domu zawiązałem już właściwe imitacje i do samego Sylwestera łowiłem przepiękne kardynały dokładnie na ten wypracowany nad wodą wzór. Kolega, któremu wskazałem i miejsce i muchę przeżył równie owocne spotkanie ze sporymi lipieniami, choć wcześniej na tej rzece, podobnie jak ja, nie mógł ich skusić .

Więcej nie będę o muchach pisał, bo to temat nie tyle na fragment artykułu, co na książkę… i to niejedną.

Na zakończenie wątku sprzętowego chciałbym zwrócić uwagę, że wskazywałem zarówno na te droższe, ale też niekiedy na tańsze produkty jako godne rozważnie. Dlatego właśnie za rozwijające uważam możliwość testowania sprzętu a nie patrzenia li tylko na to, co najdroższe. Jest to jedyny sposób byśmy przekonali się osobiście, co tak naprawdę nam odpowiada pod kątem użytkowym  - pomijając estetykę i emocje, bo z tym trudno dyskutować. Znajomość sprzętu pozwoli nam też bardzo precyzyjnie i świadomie dobierać go do naszych preferencji a w szczególności do danych warunków, co dodatkowo podniesie naszą skuteczność. Przecież nie da się ukryć, że tylko rzut szybkim kijem morskim, klasy powiedzmy 9, pozwoli podać przynętę na stanowisko ryb, gdy bryza dmie nam prosto w twarz. Po prostu inną wędką nie dorzucilibyśmy przynęty pod paszczę myszkującej w rafach albuli. I byłoby po rybach.

Pro memorium jak najbardziej podtrzymuje tezę, że sprzęt choć istotny jest na odległym miejscu jeśli chodzi o bycie skutecznym wędkarzem – i dlatego umieściłem go w przedostatnim odcinku. Ale długość tej części jak najbardziej wpisuje mnie w spostrzeżenie, iż wędkarze lubują się we wdzięcznych skądinąd do opisywania dywagacjach sprzętowych… czego jestem najgorszym przykładem.   

 O skutecznym rad sposobie…, czyli jak stać się skutecznym wędkarzem muchowym, cz. 1

O skutecznym rad sposobie…czyli jak stać się skutecznym wędkarzem muchowym cz.2 Częstotliwość

O skutecznym rad sposobie…czyli jak stać się skutecznym wędkarzem muchowym cz.3 Różnorodność

O skutecznym rad sposobie…czyli jak stać się skutecznym wędkarzem muchowym cz.4 Systematyczność i logistyka

o mnie
Urodzony w Krakowie, podróżnik, fotografik, człowiek słowa pisanego, wnikliwy obserwator mechanizmów społecznych. Z aparatem i plecakiem odwiedził m.in. Indie, Nepal, Sri Lankę, Egipt, Indonezję, Maroko, Tunezję, Turcję, Izrael, Peru, Ukrainę i wiele państw europejskich. W kręgu jego zainteresowań leżą zjawiska kulturowo-religijne oraz piękno otaczającego świata, ale we wszystkich zakątkach globu badał i poznawał obyczaje wędkarskie.     Najwcześniejsze przebłyski pamięci z dzieciństwa ma związane z wędkowaniem. Prawdopodobnie, wcześniej zaczął łowić, niż mówić. W muszkarstwo wprowadzali go Adam Sikora i nieodżałowani Krzysztof Sasuła oraz Piotrek Klimowski. Pierwsze imadło wykonał z drewnianego trzonka od dziecięcych grabek, kolejne, już fachowe wykonał mu ojciec. W wieku 15 lat zaczął wiązać muszki zawodowo i zajmował się tym aż do końca studiów. Wielki miłośnik „kręcenia”, projektant narzędzi, autor wielce ciekawych, muchowych patentów i artykułów wędkarskich. Najczęściej łowi tradycyjnymi metodami muchowymi i te najwyżej sobie ceni, choć gdy jest okazja, sięga po inne taktyki, bo: Quidquid discis, tibi discis
Inne artykuły autora